6 listopada 2020 r.

Odbieram ostatnie wyniki bety, które wskazują na ciążę. Według wzrostu bety, zdrowo rozwijającą się ciążę… To, co w tamtej chwili czuję, może zrozumieć tylko kobieta. Kobieta, która od wielu lat stara się o ciążę i ma za sobą całe pasmo niepowodzeń. Szczęście miesza się z nutą obawy, którą szybko odsuwam od siebie, bo w końcu czy po tym wszystkim, co przeszłam, może być źle???

Tydzień później badanie USG. Widoczny jest pęcherzyk. Czyli mamy domek!!!! Czekamy jeszcze na mieszkańca…

14 listopada 2020 r.

Rutynowa aplikacja dopochwowa hormonów, wraz z którą pojawiają się nieznaczne ilości brązowej krwi. Piszę smsa do lekarza prowadzącego z kliniki in vitro, bo jestem jeszcze pod jego opieką. Doktor uspokaja, że tak może być. Dostaję jednak zalecenie brania dodatkowego leku podtrzymującego ciążę, duphastonu. Poziom stresu 5/10. Krew w ciąży mnie przeraża…

15 listopada 2020 r.

Do krwi na mojej bieliźnie dochodzą brązowe skrzepy. Zbiega się to wszystko z napiętą sytuacją w Polsce w walce o ustawę antyaborcyjną. O ironio, kobiety walczą o prawo do terminacji wadliwych płodów, a ja walczę o dziecko. Chciałabym być z nimi. Ale toczę własną walkę.

 

Moja sytuacja zderza się z historiami kobiet, które często w łazienkach, w samotności, przeżywają dramatyczne chwile. Tak dobrze to teraz znam i rozumiem… Mimo, że w innych okolicznościach chętnie bym do nich dołączyła, to teraz prowadzę własną walkę i muszę leżeć. Obiecuję sobie jednak, że jeśli tylko będę mieć kiedyś córkę, to zrobię co w mojej mocy, by miała wybór w wielu fundamentalnych dla niej kwestiach.

16 listopada 2020 r.

Na badaniu kontrolnym USG wychodzą 2 krwiaki. A w głowie mam tylko jedno pytanie. Czy uda mi się utrzymać tę ciążę???

23 listopada 2020 r.

Ten dzień zapamiętam długo. Wieczór. Nagle znajome mi uczucie wypływania czegoś spomiędzy mych ud. Na miękkich nogach idę do łazienki. Ze łzami w oczach zsuwam bieliznę i widzę jak nie leci, ale chlusta ze mnie jasna, czerwona krew. Czyli to koniec?! Finito?! Poziom stresu 10/10!!!!!! Głupieję… Spanikowana dzwonię do Pana dra Wrony co w tej sytuacji robić??? Tak jakby Pan doktor zdalnie mógł to jakoś zatrzymać…

– Do szpitala Pani Natalio, natychmiast!!!

Mąż w panice wiezie mnie na Izbę Przyjęć. Jestem zrozpaczona, przerażona i właściwie pewna, że straciłam to dziecko… Jeszcze tylko standardowa niespieszna papierologia. Ot, półtorej godzinki odczekania w kolejce i w końcu zostaję przyjęta do badania. I co???? I w tych okolicznościach słyszę po raz pierwszy bicie serca mojego dziecka…

Diagnoza: pęknięty krwiak, który się opróżnił.

Kolejne dni i tygodnie upływają mi pod znakiem kategorycznego oszczędzania się. Kategorycznego, czyli leżenia i wstawania wyłącznie do toalety. Nota bene, do której drogi i ponownego widoku krwi każdorazowo się boję.

Koniec grudnia

Idę zatem na badanie genetyczne NIFTY PRO, by w dobie sytuacji, jaka panuje w kraju wiedzieć, czy wszystko z moim dzieckiem jest w porządku. Czy po prostu jest ono zdrowe. Chcemy też poznać płeć. Skrycie marzę o córeczce i tak też obstawiam. Mąż twierdzi, że będzie synek.

Ściągam pocztę. Z drżeniem rąk i zwiększonym biciem serca sprawdzam wyniki badania. Poziom stresu 8/10. Czytam po kolei wyniki, które wszędzie wykazują albo niskie ryzyko albo, że mutacji nie wykryto. Uff!!!! Cudownie!!! Jest dobrze!!! Wisienką na torcie jest płeć dziecka. Lecę ze spływającymi z moich policzków łzami szczęścia do gabinetu pracującego zdalnie męża krzycząc:

– Już wiem!!! Już wiem!!! Już wiem!!!!
– I co? I co?
– Wszystko w porządku!!! Dziecko zdrowe!!!!! Ale przegrałeś zakład tatuśku!!!

I tu powinny pojawić się fanfary. Z nieba powinno posypać się konfetti, ale nie zdążyło…

…bo tego samego dnia wieczorem wyczułam guzka na mojej szyi, w przyusznym węźle chłonnym.

28 grudnia 2020 r.

Jakimś cudem udaje mi się dostać na cito na wizytę do laryngologa, który w trybie pilnym kieruje mnie na badanie USG węzłów chłonnych. USG wykazuje nie tylko jednego guza ale i kilka mniejszych po drugiej stronie. Co jest do chol… Czyżby było to konsekwencją ogromnej ilości leków na podkręcenie hormonów? Dostaję kolejne skierowanie w trybie pilnym na biopsję.

29 grudnia 2020 r.

Jestem na biopsji, która z racji mojego stanu jest wykonywana bez znieczulenia.

14 stycznia 2021 r.

Odbiór wyników. Biopsja na całe szczęście wykazuje charakter odczynowy. Oznacza to tyle, że nie jest to nic poważnego. Wchodzę zatem w 2 trymestr ciąży, ze spokojem ducha i decyzją, że chyba to jest ten moment, gdy możemy powiedzieć o ciąży rodzinie.

W Dzień Babci, a jednocześnie urodziny i imieniny mojej mamy, robimy objazd z informacją po najbliższej rodzinie. Czuję się dobrze, aczkowiek przez praktycznie całkowity brak ruchu w pierwszym trymestrze, kompletnie nie mam kondycji. Męczę się nawet na krótkim spacerze z psem. Wybieram z Internetu delikatny trening dla kobiet w ciąży na dmuchanej piłce. Nie wykonuję go nawet w połowie, omijając te ćwiczenia, które są dla mnie za ciężkie. Zasypiam z satysfakcją, że w końcu w tej ciąży mogę odetchnąć i zacząć z ulgą się nią zamiast martwić, to cieszyć.

 

Ranek. Poranna toaleta. Zaspana zsuwam bieliznę i nie wierzę. Moim oczom ponownie ukazują się plamy brunatnej krwi. Najbliższy szpital.

Izba przyjęć.

Odczekanie w kolejce.

Niezbędna papierologia.

Badanie nie wykazało nic.

Krwiaka nie ma. Polipa żadnego też nie.

Wracam do domu, ale wcale nie czuję się specjalnie spokojniejsza… Dzień później plamienie przechodzi w krwawienie. Poziom stresu? Poza skalą. Telefon do Pana dra Wrony.

Od nowa.

Najbliższy szpital, etc. Krwiaka nie ma. Polipa żadnego nie ma. Córka się rusza. Serduszko bije. Przyczyna krwawień? Nieznana.

Zalecenie: od nowa duphaston podtrzymujący ciążę. Plus dodatkowo od Pana dra Wrony, kategoryczny zakaz ćwiczeń na piłce do końca ciąży…

No cóż. Doigrałam się. Z aktywności fizycznej pozostają mi krótkie, osiedlowe spacery. Powoli już nawet mój pies ich nienawidzi. To jednak nie koniec…

 

30 marca 2021 r.

Badanie poziomu glukozy poprzez jej wypicie na czczo. Słyszę, że kobiety reagują różnie: nudności, wymioty, wzdęcia, bóle głowy, omdlenia. Ku mojemu zaskoczeniu roztwór cukrowy z dodatkiem smaku cytrynowego, nawet mi smakuje. Po kilku godzinach mam wynik. Z adnotacją o pilną konsultację z diabetologiem.

Cukrzyca ciążowa…

Próbujemy najpierw walczyć z cukrzycą specjalną dietą. Dochodzą mi jednak codzienne badania poziomu cukru we krwi glukometrem. „Jedynie” kłucie na czczo z samego rana zaraz po przebudzeniu, przed śniadaniem, godzinę po rozpoczęciu śniadania, przed drugim śniadaniem, godzinę po rozpoczęciu drugiego śniadania, przed obiadem, godzinę po rozpoczęciu obiadu, przed podwieczorkiem i godzinę po jego rozpoczęciu, przed kolacją i godzinę po rozpoczęciu kolacji. Acha i możliwie między 2 a 4 w nocy… Skromnie, prawda?

Sprawdzamy, które produkty powodują w moim przypadku wzrosty cukru. Po jakimś czasie wiem, że o ile w moim przypadku pomidory mogę jeść garściami, to już kawalątek papryki wystrzela mój poziom cukru w kosmos. O słodyczach i węglowodanach nie wspomnę.

Mimo to wyniki są słabe. Bez insuliny się nie obejdzie. Wspominałam, że boję się samodzielnych zastrzyków?

Na początek zastrzyki z insuliny były rano, później dochodzą przed każdym głównym posiłkiem.

8 maja 2021 r.

Budzę się w środku nocy z potwornym, przeszywającym wręcz bólem w nadgarstku. Wyję mężowi z bólu. Z samego rana umawiam teleporadę. Wstępna diagnoza: zespół cieśni nadgarstka. C’mon. Co jeszcze? Jakbym już tego co mam, miała mało.

Co noc wybudza mnie ze snu przeszywający ból nadgarstków. Rehabilitacja nie pomaga, idę na kinezjotaping.

26 maja 2021 r.

Jest lekka poprawa. Za to moja ręka jedna i druga coraz bardziej puchnie… Zdejmuję obrączkę i ulubione pierścionki, bo wiem, że prędko już ich nie założę…

Fot. archiwum prywatne

30 maja 2021 r.

Pojawiają się pierwsze upały w Polsce. A wraz z nimi w moim ciężarnym ciele zatrzymuje się woda. Ludzie się cieszą ze słonecznej, pięknej pogody, a ja się modlę, by jakoś dotrwać do końca ciąży. Na wizyty do Pana dra Wrony już nie chodzę. Ja się na nie toczę…

Mimo wszystko Pan dr zawsze coś skomplementuje i powie coś tak miłego, że chociaż na chwilę poprawia się mi, kobiecie, samopoczucie.

Fot. archiwum prywatne

Koniec czerwca

Cukry zaczynają się normować i spadać. Zaczynam zatem z Panią diabetolog zmniejszać dawki insuliny. Ciąża daje mi już jednak ostro znać. Jestem zmęczona pomiarami, zastrzykami, upałami, potwornym bólem nadgarstków, opuchliznami, różnego rodzaju ciążowymi infekcjami, ale jednocześnie się cieszę. Cieszę się niezmiernie, bo donosiłam ciążę do momentu, gdy dziecko jest już zupełnie bezpieczne i nie zagraża mu przedwczesny poród. Z ledwością robię zatem ostatnie uwieczniające moją ciążę, zdjęcie.

Fot. archiwum prywatne

Zbliża się termin!!!

8 lipca 2021 r.

Stawiam się rano w szpitalu na indukcję porodu. O g. 17:00 zostaje mi założony cewnik foley’a. Całą noc odczuwam skurcze, ale chcę już jak najszybciej urodzić i poznać swoją córkę. W torbie z jedzeniem natrafiam jeszcze na karteczkę od męża: „KOCHAM CIĘ!!! BÓL JEST PRZEJŚCIOWY, A RADOŚĆ Z LEI WIECZNA”. Krzepiące, choć żałuję i tak, że to nie on jednak rodzi 😉

9 lipca 2021 r.

Godzina 8:00 zostaje mi podana pierwsza dawka oksytocyny. Parę minut po 9:00 kolejna. Mąż przyjeżdża na poród i dzielnie mi w nim pomaga i uczestniczy.

O godzinie 12:22 poprzez poród indukowany ze względu na cukrzyce ciążową, siłami natury, po 2 godzinach od odejścia wód, przy dźwiękach lambady grającej w radio, 36 stopniach Celsjusza, przyszła na świat nasza ukochana, wyczekana córeczka. Nadaliśmy jej imię Lea, które po łacińsku oznacza lwica.

Dziś, po ponad pół roku od tamtego czasu, gdy pisze tę opowieść, dopiero teraz tak naprawdę zdaję sobie sprawę, ile mnie to kosztowało stresu i nerwów. Mnie i mojego męża. Bardzo często zdarza mi się teraz w nocy, że nie śpię. Nie przez córkę, bo całkiem ładnie przesypia noce. Budzę się jednak i po prostu na nią patrzę… Patrzę i myślę, sobie wtedy, że jest ona dla mnie wszystkim. Oznaką miłości. Szczęścia. Cudu. A przede wszystkim jest ona moim żywym dowodem na to, że jeśli trzeba, to potrafię być silna, zdeterminowana, odważna nawet jeśli czegoś w głębię serca się boję. Jest dowodem na to, że jeśli czegoś bardzo pragniemy, o czymś bardzo marzymy, to nie możemy odpuścić i się poddać, tylko walczyć. Walczyć, jak ta przysłowiowa lwica!

Podziękowania

I na koniec, by już nie przeciągać chciałam z całego serca podziękować Panu doktorowi Wronie, który prowadził całą moją ciążę, był zawsze pod telefonem gdy go potrzebowałam, wierzył w moje siły, nawet gdy ja chwilami w siebie nie wierzyłam i wraz z moim mężem i przyjacielem wspierał mnie przez całą ciążę. Dziękuję też Panu doktorowi Michałowi Kunickiemu, który koordynował proces zapłodnienia in vitro, Panu doktorowi Marcinowi Januszewskiemu, dzięki któremu udało się ocalić mój jajowód, a także Pani doktor Teresie Łomińskiej, która dzielnie, prawie codziennie, walczyła ze mną i z cukrzycą.

A opowieść tę dedykuję każdej kobiecie, która marzy o dziecku, jest zrezygnowana i ma podobne myśli jak ja, że nigdy nie zostanie mamą.

Walcz kobieto i się nie poddawaj!!!!

Czasami jednak szczęściu trzeba dopomóc!

 


Przeczytaj także:

Historia Pani Natalii – cz. 1