29 lipca 2019 r.

Pamiętam to jak dziś. Rok po naszym ślubie. Mam jeszcze wtedy 35 lat. Jest upalny, burzowy dzień. Siedzę na fotelu fryzjerskim, gdy moja fryzjerka Marta, trzymając pukiel moich włosów, pyta czy aby wszystko z moim zdrowiem jest OK. I kiedy ostatnio badałam hormony i tarczycę.

– Bo lecą ci włosy – powiedziała.

Tak to się zaczęło.
Marta poleciła mi wtedy dra Wronę, endokrynologa i ginekologa.
W tamtej chwili nie zakładałam jeszcze, że coś może być nie tak. Jednak zapisałam się na wizytę.

Sierpień 2019 r.

Trafiam po raz pierwszy do gabinetu Pana Marcina. I tu pierwszy szok. Pan doktor nie dość, że miły i uśmiechnięty co niezbyt często się zdarza wśród lekarzy (nawet tych prywatnych), to jeszcze przeprowadził ze mną dokładny wywiad, przebadał i… wysłał na pogłębione badania hormonalne do szpitala. Dwa tygodnie później byłam już w szpitalu na Karowej, gdzie poddano mnie szczegółowym badaniom hormonalnym w dwóch etapach. 1 i 2 fazie cyklu miesiączkowego.

O ile 1 faza cyklu, mimo wielu badań, przebiegała dla mnie bezstresowo i w skali strachu od 1 do 10, oceniłabym na 2, o tyle już w 2 fazie cyklu czekała mnie biopsja aspiracyjna endometrium i tu poziom strachu był zdecydowanie większy. Zarówno wśród pacjentek, jak i w sieci, krążyło wiele opinii ostrzegających przed bólem, płaczem a nawet mdleniem.

Całe badanie polega na wprowadzeniu rurki z plastiku przez kanał szyjki aż do trzonu jamy macicy. A następnie pobraniu materiału do badania histopatologicznego.

Brzmi źle? No, właśnie.

Nastroju nie poprawia, że przed samym badaniem otrzymuje się przeciwbólowy czopek doodbytniczy. W skali strachu przyznałabym wtedy ocenę 7/10. Tak bardzo się bałam. Dziś śmieję się na samo wspomnienie, bo Pan doktor Wrona przeprowadził badanie niezwykle delikatnie. Na koniec badań doktor zleca jeszcze sprawdzenie drożności jajowodów. Jest dobrze. Drożność wychodzi bez zarzutu.

Październik 2019 r.

Siedzę w gabinecie dr. Wrony i czekam na diagnozę.

I co? Nie ma żadnej przyczyny niepłodności. Czyli to tzw. niepłodność idiopatyczna. Decydujemy się zatem na badanie męża i podkręcenie mojej owulacji. Badania męża wychodzą idealnie. Wraz z wdrożoną przez doktora terapią hormonalną podejmujemy decyzję, by próbować przez 2 cykle naturalnie, a jak się nie uda, to przejść do kolejnego punktu. Inseminacji. Na zastrzyki podkręcające owulację, które muszę przyjąć raz na cykl poprzez ukłucie w brzuch, jeżdżę do Pana doktora do szpitala. Tak bardzo się boję robić je sama. Wtedy jeszcze nie wiem, że za rok będę robiła zastrzyki kilka razy dziennie i dojdę do takiej wprawy, że będę mogła je robić z zamkniętymi oczami.

Jak zapewne się domyślacie, mimo najszczerszych chęci i ku naszej rozpaczy w ciągu wspomnianych 2 cykli nie udaje mi się zajść w ciążę.

 

Zostaje inseminacja.

Będąc cały czas na leczeniu hormonalnym (kolejne tabletki i zastrzyki) przez najbliższe dwa cykle tj. w grudniu 2019 i styczniu 2020 podporządkowujemy nasz kalendarz do wizyt i badań w szpitalu. W wyznaczonym dniu o wyznaczonej godzinie on oddaje nasienie, po czym jest ono wprowadzane przez specjalną strzykawkę do mojej jamy macicy. Poziom strachu 4/10. Poziom wiązanych nadziei 10/10. Każdorazowo po zabiegu żyłam nadzieją, że się uda. I każdorazowo w dniu kolejnej rozpoczynającej się menstruacji czułam rozgoryczenie, smutek i rozczarowanie.

Nie pomagały w tym wieści od znajomych, którzy spodziewali się kolejnego już dziecka czy też naciski ze strony rodziny i pytania: A kiedy Wy???

Strasznie to działało na psychikę i pewnie niejedna z Was czytając moje słowa potakuje mi w duchu, że u niej było podobnie.

Luty 2020r.

Coraz gorzej znoszę hormonoterapię. Trądzik. Wahania nastrojów. Kumulacja wody w organizmie. Wtedy wydaje mi się, że to za dużo, i że potrzebuję przerwy. Uzgadniamy z Panem doktorem, że pauzujemy na miesiąc-dwa i wracamy do jeszcze jednej próby inseminacji.

4 marca 2020 r., środa.

Początek pandemii w Polsce. A dla mnie początek naszego szczęścia. Tak przynajmniej mi się wtedy wydaje. Spóźnia mi się okres. Czuję się też jakoś tak inaczej. Z samego rana lecę do apteki po test ciążowy. Z drżącymi rękoma czekam na wynik. Sekundy zamieniają się w wieczność. I nagle jest. Pojawia się ona. Nikła, bo nikła ale długo wyczekiwana druga kreska.

Lecę zatem do punktu pobrań, by mieć dodatkową pewność i robię badanie na poziom bety, który wskazuje 193 mln.

Jeszcze na ten sam dzień organizuję randkę z mężem w wilanowskiej restauracji, gdzie 5 lat temu mieliśmy naszą pierwszą randkę. Ustalam wszystko z kelnerem. Mąż wychodzi do toalety. Kelner dostaje w strunowej torebeczce mój test ciążowy i po powrocie męża, przy wręczaniu mu rachunku w skórzanym etui, podaje test. Mąż z niedowierzaniem, łzami szczęścia, nutą niepewności i szoku, pyta, czy to oznacza, że nam się udało. Przeszczęśliwa i sama zalana łzami wzruszenia, potwierdzam. I tu mogłabym zakończyć moją historię walki o ciążę znamiennym „żyli długo i szczęśliwie”, gdyby nie fakt, że nasze szczęście trwało do soboty, tj. dokładnie przez 4 dni.

7 marca 2020 r.

Zwyczajny sobotni dzień. Zwyczajne, spożywcze zakupy. Nie przeciążam się. Nic nie dźwigam (zresztą mąż mi na to nie pozwala). Wracam do domu, gdy nagle czuję, że coś mokrego mam na bieliźnie. Idę do toalety i już wiem, że coś jest nie tak. Piszę do doktora Wrony, że mam plamy krwi na bieliźnie. Doktor przyjmuje mnie poza kolejnością, ale ciężko ocenić jeszcze, co może być nie tak, bo na tak wczesnym etapie ciąży niewiele widać. Robimy zatem kolejny test bety, gdzie poziom to 222 mln. Dostaję bezwzględny nakaz leżenia i środki podtrzymujące ciążę. Pan doktor uprzedza, że może być różnie, ale trzeba czekać.

9 marca 2020 r. powtarzam betę. 272 mln.

12 marca 2020 r.

Beta 346 mln. Niby rośnie, ale nie tak jak powinno. Zaczynam wertować Internet i trafiam na artykuły o ciąży ektopowej. Szybko odsuwam tę myśl, bo przecież ona występuje raz na 100 przypadków.

Przez prawie cały tydzień leżę z lekkim pobolewaniem po lewej stronie jajnika i z niemogącym mnie opuścić przeświadczeniem, że coś jest jednak nie tak.

Marzec 2020 r.

Piątek, trzynastego. Ból jest już coraz silniejszy. Stawiam się u doktora Wrony na badanie USG i truchleję. Najpierw doktor, a potem ja widząc poważną minę, zawsze uśmiechniętego doktora i jego słowa. Słowa i mocno zaniepokojony wyraz twarzy, które do dziś tkwią mi w pamięci.

– Pani Natalio. Wypisuję Pani na cito skierowanie do szpitala. Mam graniczące z pewnością podejrzenie ciąży pozamacicznej i martwię się o Panią… Musi Pani natychmiast jechać do szpitala.

Wychodzę z gabinetu na miękkich nogach. Wszystko, co się potem dzieje i co robię, jest na ogromnej adrenalinie i w jakimś takim amoku. Poziom strachu 10/10. Błyskawiczny powrót do domu. Jeszcze bardziej błyskawiczne pakowanie walizki do szpitala. Pół godziny później jestem już na Izbie Przyjęć w jednym z warszawskich szpitali, na której niestety już nie przebiega wszystko tak szybko. Po prawie 2h bada mnie lekarka z Izby Przyjęć, która potwierdza ciążę pozamaciczną, przyjmuje mnie do szpitala, ale jednocześnie wypowiada słowa, które mnie paraliżują.

– Pani Natalio, prawdopodobnie trzeba będzie wyciąć jajowód.

Te słowa tak bardzo przerażają mnie, kobietę, która i tak ma już problemy z zajściem w ciążę, że decyduję się zapytać o zdanie znajomego ginekologa, który mówi mi o jeszcze jednej alternatywnej formie pomocy, a mianowicie o podaniu metotreksatu. Lek ten podawany jest w warunkach szpitalnych, pod ścisłym nadzorem lekarzy ale sęk w tym, że w innym szpitalu niż tym, do którego zostałam przyjęta. Po naradzie telefonicznej z mężem zapada błyskawiczna decyzja o wypisaniu się na własne życzenie z jednego szpitala i natychmiastowy przejazd do drugiego w nadziei, że jajowód w tym czasie nie pęknie i nie dojdzie do krwotoku wewnętrznego.

Na miejscu zostaję ponownie przebadana i dostaję oświadczenie z możliwymi konsekwencjami, jakie mogą wystąpić po podaniu leku. Włącznie ze śmiercią. Nie ma jednak czasu już tego analizować. Podpisuję oświadczenie i niedługo po tym, po północy dostaje w pośladek zastrzyk z lekiem. Zasypiam w nadziei, że jutro się obudzę…

14 marca 2020 r. sobota.

Co chwilę mój stan sprawdzany jest przez lekarzy i pielęgniarki.

Jestem mocno osłabiona, bardzo bolą mnie nerki, wymiotuję, mam gorączkę, ale żyję.

Co jakiś czas sprawdzany jest poziom bety, jednak spada ona dość opornie. Istnieje ryzyko, podania drugiej dawki metotreksatu a jeśli i ona nie pomoże, ryzyko laparoskopii. Na szczęście po prawie 7 dniach poziom bety spada na tyle, że zostaję wypisana do domu. Zalecenia, pomiar bety co kilka dni aż do momentu osiągnięcia zera. Dieta bez folianów. Stan ogólny po wypisaniu ze szpitala dobry. Stan psychiczny fatalny. Mimo wszystko staram się nie poddawać i sprawdzam, po jakim czasie możemy z mężem się starać ponownie. Minimum 3, a najlepiej 6 miesięcy, tak by organizm się oczyścił.

Umawiam wizytę kontrolną u Pana doktora Wrony. O ile jajowód jest już w pełni oczyszczony, o tyle mój poziom AMH drastycznie spada. Zrezygnowana po niemalże przyjacielskiej rozmowie z Panem doktorem i za jego poradą, podejmuję z mężem decyzję o poddaniu się zapłodnieniu in vitro, tak by zminimalizować ponowne ryzyko ciąży pozamacicznej. Dzięki rekomendacji Pana doktora dokonujemy wyboru kliniki in vitro.

Lipiec 2020 r.

Zaczynamy ponowne badania przygotowujące do procedury in vitro i podpisujemy umowę z kliniką o dofinansowanie z programu m.st. Warszawa.

Sierpień 2020 r.

Przygotowuje się do tzw. pick upu czyli pobrania komórek jajowych poprzez biopsję igłową jajnika. By pobrać możliwie jak najwięcej komórek stosuje się leki hormonalne oraz zastrzyki stymulujące owulacje. W tym celu muszę codziennie przyjmować masę leków poczynając od kwasu foliowego, estrofemu, luteiny (dopochwowo i podjęzykowo), prolutexu, ovitrellu i innych. Wszystkiego ok. 19 tabletek dziennie plus zastrzyki, o różnych porach, ale stałych co do minuty godzinach. Jestem chodzącą apteką. Okazuje się jednak, że muszę przełamać swój strach i robić zastrzyki sama. Poziom strachu 5/10. Czego się jednak nie robi dla spełnienia marzeń. Z każdym kolejnym zastrzykiem, stawałam się w tym ekspertem.

5 sierpnia 2020 r.

Po wywiadzie z anestezjologiem, szeregu badań rozciągniętych w czasie, ogromnej ilości leków i zastrzyków, przy dużym strachu (7/10) co do tego jak mój organizm zareaguje na narkozę ogólną, zostają pobrane moje komórki. Z 17 potocznie zwanych cumulusów udaje się zapłodnić 8 zarodków. Tyle, że ja po pick upie mam potworne bóle brzucha, a brzuch mam wielki jak balon. Wyglądam jakbym już była w 4 miesiącu ciąży.

Nie poznaję się w lustrze.

Lipa, nie? Ale liczy się dziecko.

Okazuje się, że moje jajniki są przestymulowane do tego stopnia, że nie można mnie poddać dalszej procedurze (za duże ryzyko). Wypadamy zatem z programu dofinansowania in vitro…

28 września 2020 r.

Wracam na tarczy.

Zaczynamy od nowa.

Leki.

Zastrzyki.

I w końcu on, transfer, który po tym wszystkim co przeszłam, zdaje się być już tylko przyjemnym zabiegiem (poziom strachu 0/10) i ostatnią szansą, że w końcu tym razem spełni się nasze marzenie, że tym razem w końcu, że nareszcie się uda.

Po tygodniu już wiem! Transfer się nie udał…

 

Zrezygnowani wracamy do kliniki. Natchnieni nadzieją przez lekarza prowadzącego podejmujemy decyzję, by się nie poddawać i próbować dalej. Mimo, że ja powoli już przestaję wierzyć, że kiedykolwiek zostanę mamą.

Leki.

Zastrzyki.

Badania.

26 października 2020 r.

Zostaję poddana testowi UMA, by zbadać aktywność mięśnia macicy. Okazuje się, że moja macica tak silnie pracuje, że żaden zarodek nie ma szansy się w niej zagnieździć. Jedyna szansa to podanie przed transferem dożylnego wlewu Atosibanu, leku który ma spowolnić skurcze macicy.

Co mi pozostaje?

27 października 2020 r.

Na godzinę przed transferem dostaje dożylnie wlew Atobisanu. Ponownie przechodzę transfer i ponownie przez godzinę od transferu dostaje kolejny wlew Atosibanu, by jeszcze bardziej rozkurczyć macicę.

Nadzieja? Marna. Ale zawsze jest.

6 listopada 2020 r.

Po 4 latach naturalnych starań.
2 nieudanych inseminacjach.
1 nieudanej ciąży.
1 nieudanym transferze.
Niezliczonej ilości przyjętych leków, chemii, bolesnych, stresujących i czasochłonnych badań.
O poniesionych środkach finansowych nie wspomnę, bo spełnione marzenia nie mają ceny…

Udało się!
Już miałam pewność…


… jestem w ciąży!!!

I chciałabym ten wpis zakończyć tak szczęśliwym happy endem, ale wtedy zaczęła się moja kolejna walka, o której opowiem w kolejnej części. Walka o dziecko.